piątek, 11 marca 2011

Rio Anaconda- Wojciech Cejrowski

"Jestem trochę jak oni- Indianie, o których piszę- należę do ostatniego pokolenia, które doświadcza kultury pierwotnej na własnej skórze; ostatniego, które widziało i dotykało. Następne będą znały świat Dzikich tylko z opowieści. A może to już? Może to właśnie ta książka jest ostatnią napisaną przez naocznego świadka? Oby nie. Choć jedno, niestety, wiem na pewno- niektóre zdjęcia w niej zawarte są ostatnimi zdjęciami plemion, których już nie ma. A przecież tak niedawno stałem z nimi twarzą w twarz. Patrzyłem w oczy. Rozmawiałem. Posłuchajcie..."

Przewracam kolejną kartkę. Za oknem jeszcze zima, która nie chce odejść, a ja już wędruję daaaleko daaaleko, przez dżunglę, pełną czających się niebezpieczeństw, w poszukiwaniu ostatniego szamana plemienia Carapana. Przewracam koleją kartkę i już wiem, że będzie to fascynująca podróż w nieznane...

Wędrówka rozpoczyna się w Los Llanos. Są to ziemie położone na wschód od Andów, leżące na pograniczu Wenezueli i Kolumbii. Ziemie nieucywilizowane i prawie bezludne. Organizujemy tu sobie przelot ruskim samolotem i docieramy do Mitu- miasteczka położonego tam, gdzie kończy się cywilizacja, a zaczyna puszcza. Może ze względu na położenie, a może ze względu na system (powszechnie znany i stosowany w całej Ameryce Łacińskiej), a może z obydwu tych powodów, mieszkańcy Mitu zajmują się pogróżkami, pobiciami i wszelkiego rodzaju przekrętami. Lubią sobie też od czasu do czasu poplotkować. Nic się tu nie uprawia, bo po co? Chyba, że kokę. Koka to "czyściusieńki" biznes. A dopóki ludzie mają pełne brzuchy, nie martwią się niczym. Pewnego dnia udaje nam się odnaleźć w tym miasteczku kogoś, kto może nam pomóc dotrzeć na Dzikie Ziemie. Po pewnym czasie płyniemy już razem z dwoma Indianami w stronę wioski. Za GPS robi świnia. Tak, zwyczajna, domowa świnia. Wioska, do której docieramy jest jednak zaledwie przystankiem w drodze na naprawdę Dzikie Ziemie...

Dotąd nie byłam jakąś wielką fanką książek podróżniczych. Chyba z ciekawości sięgnęłam po Gringo, tak przez wszystkich zachwalane. Przeczytałam w jeden wieczór i od tamtej pory ciągle mam ochotę na więcej. I tym razem się nie zawiodłam. Rio Anaconda to książka napisana równie świetnym językiem. Barwna, niekiedy sarkastyczna, opowiedziana z humorem i rozbrajającą szczerością. Trzeba do tego doliczyć świetne fotografie i piękne wydanie książki. Czytając ją, ma się pewność, że została dopracowana w każdym szczególe.

Co mnie najbardziej zdziwiło, to to, że Cejrowski czekał aż osiem lat z napisaniem tej książki! Chciał mieć pewność, że wszystkie ślady w dżungli dokładnie zarosły, a ludzie, których wtedy spotkał, zmienili miejsca pobytu. W ten sposób dał im szansę, aby dożyli swoich dni jako ostatni wolni Indianie. Polecam tę książkę każdemu, bo jest to po prostu niezwykła opowieść.

"Ostatni ludzie puszczy znikają z naszej planety zadeptywani buciorami cywilizacji i może w tej chwili ostatnia na świecie grupa wolnych Indian wychodzi na dymiące karczowisko w dżungli i prosi o swoje pierwsze majtki. Wkrótce ślad po nich zaginie".

Moja ocena: 5,5/6

3 komentarze:

  1. Również nie byłam fanką literatury przyrodniczej, ale odkąd przeczytałam "Gringo wśród dzikich plemion" i "Rio Anacondę", zmieniło się moje nastawienie diametralnie. Mimo że za Cejrowskim nie przepadam, trzeba mu przyznać, że pisze wyśmieniecie- zarówno pod względem stylu, jak i języka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Posiadam i czytałam Gringo, Rio Anaconda jeszcze przede mną. Uwielbiam styl Cejrowskiego i jestem ciekawa tej książki, bo niektórzy piszą, że jest gorsza od Gringo.

    OdpowiedzUsuń
  3. To prawda :) Gringo raczej nie przebije, jest trochę dłuższa i na początku bardziej nudna, ale i tak mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń